JEDZIEMY NA WAKACJEW środę wieczorem, jako osoba nad wyraz zorganizowana i przewidująca, przytargałam z piwnicy walizki i porozstawiałam na podłodze w salonie... Taaa... Skoro wakacje zostały zaplanowane w lutym, od kwietnia już się nie mogłam ich doczekać, myślę, że środa była jak najbardziej odpowiednim dniem na rozpoczęcie pakowania. Z drugiej strony, zadziwiło mnie bardzo, że jestem na tyle podekscytowana całym tym wyjazdem, że nie potrafię się skupić nad listą potrzebnych rzeczy. Cholera, może jednak trzeba było zacząć pakować się we wtorek? No nic - pójdziemy na żywioł i będziemy pakować się spontanicznie! Tzn. najpierw wrzucamy to, co oczywiste, a potem mamy jeszcze dwa dni, żeby dorzucać to, co się przypomni!
Po 30 minutach Marcin z rozgoryczeniem ogarnął wzrokiem pobojowisko w salonie i stwierdził kategorycznie, że w naszym kombi nie pomieścimy się absolutnie. Jakże byłam zaskoczona, zważywszy na fakt, że nie poznosiłam jeszcze nawet do końca pierwszej partii - czyli tego, co miało być oczywiste. Wyrzut w moich oczach szybko wygonił Marcina do kuchni. Wyrzut - ba! Bez dziamgania pod nosem się nie obyło - sobie wybrał auto, rodzinne podobno, a ja mam może w dziadówę się spakować na wakacje?...
Na szczęście (jego oczywiście) szybko obmyślił niecny plan wymontowania z tyłu środkowego fotela - tym sumptem dostałam pozwolenie na spakowanie nas w dwie walizki.
Atmosfera stopniowo gęstniała, a emocje sięgały zenitu. Przemknęła mi tylko myśl, że przy takiej tendencji wzrostowej, najpóźniej o czwartej nad ranem w piątek eksploduję po prostu z nadmiaru ów emocji. Nie tylko ja zresztą - Redi też jakiś podekscytowany się zrobił. Chociaż... Nie, to chyba nie podekscytowanie? Przyjrzałam mu się dokładniej, jednocześnie zastygając w bezruchu z kompletem Hanusinych majtek w lewej dłoni. Leżał wkomponowany w bajzel w salonie i sapał niemiłosiernie. Duży faflun śliny wisiał mu z pyska. Cmoknęłam na niego raz, ale nie zareagował. Cmoknęłam ponownie - najwidoczniej znowu w eter, bo reakcji się nie doczekałam... Jego rozbiegane spojrzenie próbowało ogarnąć to, co zdążyłam uczynić z salonu. On miał najnormalniej obłęd w oczach!... Ja sama natomiast poczułam się w pierwszej chwili zdezorientowana. Rozważyłam jeszcze ewentualność, że to potrzeby fizjologiczne i pragnienie spaceru tym spowodowane, tak na niego działają. Przyjęta teoria uspokoiła mnie całkowicie. Marcin został natychmiast zobligowany do wyjścia, a chcąc uniknąć mojego dziamgania, lub też, broń Boże, zaprzęgnięcia go do pomocy przy pakowaniu - prośbę mą spełnił prawie natychmiast.
Po powrocie pies nadal sapał - ale głupio raczej by było, gdyby nie sapał po harcach wieczornych na łące... Tak więc dałam mu spokój, mimo, że znowu ulokował się pomiędzy walizkami, a przy okazji na mojej sukience. Było już po 23.00 kiedy walizki, nie wiadomo jakim cudem, wypełniły się po brzegi, a sterty wokół wcale nie zmalały. Ogłosiłam kapitulację i poszłam spać.
Kiedy rano zeszłam do salonu - Redi leżał w dalszym ciągu w samym centrum pobojowiska, sapał niemiłosiernie i równie niemiłosiernie się ślinił. Hmmm...
- Marcin, czy on się załatwił wieczorem? - wrzasnęłam wpatrzona w schody, żeby usłyszał mnie w sypialni.
- Nooo... - odwrzasnął, choć zdążył w międzyczasie opuścić sypialnię i pojawić się na schodach, przez co jego wrzaśnięcie było dużo mniej subtelne, niż moje.
- A miał rozwolnienie? - dodałam już normalnym tonem.
- Nie.
- To czemu tak sapie?!!! - spytałam z wyrzutem.
- Czy ja wiem? Jego zapytaj. - odpowiedział spokojnie wymijając mnie przy schodach i podążając w kierunku kuchni.
"Jego zapytaj" - ot mi odpowiedział. Się cynizmu z rana zachciało. Nie! Nie będę panikować! Wszystko jest w porządku, pies jest zdrowy, jutro jedziemy na wakacje, a w kuchni czeka na mnie kawa!
_______________________________________________________________
Po powrocie z pracy zastałam miskę z nietkniętym jedzeniem i psa pełnego euforii na mój widok. Euforia? U mojego Rediego? No, Redi potrafi się cieszyć na widok człowieka, i owszem, ale nauczone samodzielności, stateczne dorosłe psisko nie skakało jak głupie na 'Dzień dobry', nie popiskiwało, nie szczekało i zazwyczaj powitanie trwało nie dłużej jak 3 minuty... A teraz siedziałam od 15 minut na krześle w kuchni (nadal w butach, bo nie miałam ich jak zdjąć), a on wcale nie miał zamiaru zejść z moich kolan.
No cóż... Patrząc na całą sytuację z perspektywy psa, szybko wyciągnęłam odpowiednie wnioski. Żadna to choroba, czy przypadłość jelitowa, a 'stresus pospolitus maksimus'. Redi - włóczykij i obieżyświat w obrębie swojej wsi, podróżował z człowiekiem niewiele - podróżował do schroniska, podróżował do Irka, później z Basiąlukasek do Eli, a Ela zabrała go w najdłuższą podróż życia - do mnie... O kolejnej podróży świadczyła rewolucja salonowa, podekscytowanie pańciostwa, jakiś dziwny zgiełk temu towarzyszący - wszystko to zbyt intensywne, by myśleć, że chodzi tylko o spacer - coś było na rzeczy, coś zawisło w powietrzu i on to wiedział... A kolejna podróż oznaczała dla niego tylko jedno - zmiany!
Żal mi się psiska zrobiło. Jakakolwiek próba zmniejszenia jego stresu nie miała najmniejszego sensu. Przecież nie byłam w stanie mu tego wytłumaczyć... Przecież pocieszanie, przytulanie tylko spotęgowało by jego stres... Musiał niestety przez to przejść... Mogłam mieć tylko pretensje do siebie, że nie rozegrałam tego bardziej subtelnie... Wkrótce miał się przekonać, że jest nasz na zawsze... Walizki wyniosłam na piętro, zgodnie z zasadą 'co z oczu, to z serca'. Trochę pomogło. Dobrze, że to już czwartek.
Matko, to już czwartek! A sporo rzeczy zostało jeszcze do załatwienia! Całe popołudnie spędziliśmy poza domem, głównie na zakupach wszelakich. Zakupy zrobiliśmy. Legitymację ubezpieczeniową podbiliśmy. Bagażnik na dach pożyczyliśmy (nie ma mowy, żebym 4 osoby i psa zmieściła w 2 walizkach - absolutnie). Zaświadczenie o prawie do głosowania wzięliśmy. Samochód popsuliśmy. Tak - samochód popsuliśmy ewidentnie i bezdyskusyjnie, a w zasadzie peguot wykonał komendę 'auto zdechło' - tak po prostu, bez uprzedzenia, bez oporów najmniejszych i bez wyrzutów sumienia jakichkolwiek względem rodziny w niego zapakowanej na trasie Szczecin - Goleniów. Ja się nie znam, nie wiem co się stało. Marcin może trochę się zna - ale co się stało, też pojęcia nie miał. Po 40 minutach postoju na poboczu i desperackich prób okiełznania 'drobiu' z tyłu auta, które jakby na złość jęczało: 'Kiedy jedziemy? Ja chcę pić! Mi się nudzi! Muszę siku!', zatrzymał się jakiś młody człowiek z propozycją pomocy - i on miał pojęcie. Do domu w końcu jakoś dotarliśmy. Peguot przez całą drogę kpił z nas bezlitośnie: 'zaraz zdechnę, zaraz zdechnę'. Wredne auto. Jak tak można w ogóle?!!! Przecież ja mam wakacje zaplanowane od lutego, od kwietnia nie mogę się doczekać, a ta franca musiała się popsuć dzień przed wyjazdem?!!!
W domu popiskująco-szczekający czekał Redi. Hanka padła na rękach. Konrad był głodny. Walizki w dalszym ciągu kipiały zawartością, a sterty, które zostały wyniesione na górę - nadal nie chciały się zmniejszyć. Marcin? Marcin desperacko próbował zorganizować naprawę auta. Peguot - sprytna bestia - wiedział, jak się popsuć, żeby nam życie utrudnić. Naprawa miała trwać 15 minut, kosztować niewiele i była tak banalna, że aż zadziwiająca. Poza jednym drobiazgiem - ów część, którą wymienić należało, nie była dostępna w żadnym sklepie, ani warsztacie - tylko w firmowym serwisie w Szczecinie, nota bene - na zamówienie... Zamówić się udało, wyżebrana dostawa - w piątek około 10.00 rano (więc pierwotna wersja wyjazdu o świcie legła w gruzach). Zajęłam się tym nieszczęsnym pakowaniem, żeby nie skupiać się na tym, jak bardzo jestem wściekła.
_____________________________________________________________________
Mimo licznych przeciwności losu - byliśmy w końcu gotowi do drogi. 40 minut trwało wynoszenie bagaży i upychanie ich do auta - i to dosłownie upychanie. Mi osobiście towarzyszył nastrój niedowierzania. Jakoś cały czas miałam wrażenie, że za chwilę coś się stanie. Tylko czekałam. Reszta rodziny, łącznie z Redim, zajęła się warczeniem. Warczeniem na siebie nawzajem, warczeniem na przedmioty martwe, warczeniem na pogodę, warczeniem na co się dało. Redi... Tak, tak - Redi też warczał, ale głównie w kategorii 'na siebie nawzajem' - przedmioty martwe i pogodę pomijając. Od czwartku nadal nie jadł, tylko sapał i się ślinił niewyobrażalnie. Biedne moje kochane. Pilnował nas na każdym kroku, jak cień...
No w końcu! Jedziemy!!! Witaj przygodo! Witaj Romo! Buty na nogi i w drogę! Jeszcze tylko Rediego przypiąć na smycz. Ale Redi pod stołem w kuchni kategorycznie odmówił wyjścia spod niego z własnej woli. Cmokam, wołam, pada w końcu komenda: 'Redi, do mnie'. Wygramolił się z wyraźną niechęcią, zrobił 3 kroki i zatrzymał się, zastanawiając się zapewne, czy nie uciec z powrotem pod stół. Posłuszne psisko, wbrew własnej woli, podeszło w końcu do mnie, jak do swego kata i oprawcy. Dokładnie ten sam rytuał przeszliśmy przy wychodzeniu z domu, potem przy przejściu przez furtkę, przy samochodzie już nic nie pomogło. Niech nikt absolutnie nie waży się mi kiedykolwiek powiedzieć, że pies nie potrafi czuć, tak jak człowiek!... Tyle bólu w oczach nigdy nie widziałam, co tamtego dnia przy samochodzie w oczach mojego Rediego... I wszystkim nam zrobiło się jakoś tak cholernie i niewyobrażalnie przykro z tego powodu... Kiedy zaczął na nas warczeć, serce mi pękło na pół. Nagle podróż ku wielkiej przygodzie była już tylko drogą przez mękę mojego psa... Wiedziałam, że będzie dobrze, że będzie to najważniejsza lekcja dla niego z poczucia bezpieczeństwa i wiary w to, że jest dla nas kimś bardzo ważnym - dlatego nie zważając na jego opór, na rękach wsadziliśmy go siłą do samochodu...
c.d.n.
