Jestem z powrotem moi drodzy


_________________________________________________________________________
JEDZIEMY!!!
W podróż wyruszyliśmy około godziny 16-tej - natychmiast, jak tylko uporaliśmy się z naprawą peguota i upchnęliśmy w niego wszystkie bagaże - przez moment przemknęła mi przez głowę dziwna myśl, że jadę chyba z całym dorobkiem mojego życia. Na szczęście Redi i dzieci też się jakoś zmieścili, co skłoniło mnie do refleksji, że wredne auto, ale jednak rodzinne. No kto by się spodziewał?

Pogoda nie okazała się zbyt łaskawa i upał tego dnia był nie do wytrzymania. Ale żeby było zabawniej (mimo, że zdania od 'ale' zaczynać nieładnie), pamiętać należy, że się auto na nas uwzięło bezceremonialnie... Doprowadzając nas tym samym do rozpaczy ogromnej i bluzgów pod nosem (mimo obecności nieletnich

I SIĘ ZACZĘŁO...
Mniej więcej 5 km za miastem Konrad (dziecię moje najstarsze - dociekliwe z natury bardzo) zaczął dopytywać, kiedy w końcu dojedziemy na miejsce, Hania (dziecię moje najmłodsze - głodne z założenia) zaczęła brutalnie domagać się jedzenia. I się zaczęło... Dobrze, że więcej dzieci nie posiadam, bo chyba bym się kazała na najbliższym parkingu leśnym wysadzić i zostawić w cholerę



KATASTROFA
Po godzinie jazdy - z ręką na sercu - o niczym innym bardziej nie marzyłam, jak o porzuceniu mnie na leśnym parkingu. Do tego, słuchajcie - katastrofa!!! SKOŃCZYŁO SIĘ PICIE!!!

W poszukiwaniu bodaj najmniejszego wiejskiego sklepu przy trasie pokonaliśmy kilkadziesiąt kilometrów. Dopiero w Wałczu udało nam się namierzyć sklep, a w zasadzie supermarket. Ponieważ wszyscy zgodnie uznali, że winną całego zamieszania i spowodowania tej strasznej katastrofy jestem ja - dlatego też mnie wydelegowano na bieg przełajowy między regałami po zaopatrzenie stosowne. Reszta kibicowała zaciekle, choć głównie duchowo, bo zostali w samochodzie. Był problem z odnalezieniem kasy (coś błędnik tu zaświrował w pewnym momencie i straciłam orientację), ale ostatecznie cała akcja trwała 8,5 minuty



PIERWSZY POSTÓJ
Pod pretekstem napojenia rodziny, zaordynowałam natychmiastowy postój. Tak naprawdę chciałam spróbować zgubić się w krzakach, albo jakiś innych leśnych zaroślach. Najlepiej na zawsze


Wyjechaliśmy z Wałcza i skręciliśmy w pierwszą leśną drogę. Na postoju (oczywiście z wielką dumą) pełniłam zaszczytną rolę wszystkiego, co tylko przychodzi wam do głowy z czynności obsługujących. W pierwszej kolejności towarzystwo zostało 'wypięte' i puszczone wolno w obrębie auta. Ale szybko się okazało, że nie wszyscy z ów wolności mają zamiar i chęć skorzystać. Redi siedział w otwartym bagażniku i nawet o milimetr się nie poruszył (pomijając ruchy wywołane naprzemiennym ziajaniem i dyszeniem). Pomyślałam, że w ten sposób nie przeżyje tej podróży i musi wyjść - bodaj się napić. Wyciągnęliśmy go siłą. Wskoczył z powrotem. Wyciągnęliśmy go znowu i zamknęliśmy klapę od bagażnika. Przynajmniej nie warczał i nie próbował kłapać zębami, ale co z tego, skoro usiadł przy samochodzie i nawet pić nie chciał


No cóż, można było jedynie westchnąć. Patrząc na niego, sama nie potrafiłam się pohamować i zaczęłam beznadziejnie sprawdzać, kiedy w końcu będziemy na miejscu.
Trzecia godzina jazdy minęła dość szybko, ale z czterema kolejnymi postojami, ponieważ co chwilę komuś chciało się siusiu



AKCJA
Nagle słyszymy jakby chrząknięcie. Marcin zdezorientowany reaguje zdecydowanie szybciej ode mnie i rzuca spojrzenie we wsteczne lusterko.
- Cholera jasna! On się zrzygał!- natychmiast odwracam głowę, ale jedyne, co udaje mi się dostrzec przez sterty bagaży, to zarys czarnej kudłatej sylwetki, która właśnie ciężko opada do pozycji leżącej. Przez moją głowę bezwiednie przelatuje tylko myśl, jak ja teraz wyczyszczę jego kapę. Marcin jest najwyraźniej poruszony i zaniepokojony. Próbując nie wprowadzać stanu paniki, mówi łagodnym głosem do syna:
- Konradku, spójrz proszę, czy Redi się zrzygał... – dopiero teraz i mnie dopada fala niepokoju, jednakże z zupełnie innego powodu. Przerywam mu natychmiast i zdecydowanie:
- Konrad, nie!!! – i dodaję nieco ciszej do niego – Czyś ty oszalał!? Każesz Konradowi spojrzeć? Chcesz, żeby za chwilę cały samochód był zarzygany?!
Spojrzenie Marcina przyznaje mi rację. Całe szczęście, że Konrad jak zwykle reaguje z pięciosekundowym opóźnieniem, więc zanim dotarło do niego zdanie tatusia, echem odbijało się już moje „nie”. Po zagubionym spojrzeniu i kilkukrotnym zamruganiu rzęskami, stracił całkowicie zainteresowanie zaistniała sytuacją.
Skręcamy w pierwszą leśną drogę. Lecimy oboje na złamanie karku do bagażnika. Nic... Pies leży, dookoła czysto, czujemy się lekko zdezorientowani. Postanawiam jednak być wredną zołzą i 'urządzamy sobie' szósty z kolei postój. Tym razem podpinam Rediego na smycz i brutalnie wyciągam z samochodu. Idziemy w las. Marcin z dziećmi zostają przy aucie. Redi po kilkuset metrach jednak odpuszcza. A może po prostu czuje się w miarę pewnie na smyczy? Nie wiem. W każdym razie w końcu obwąchuje jakieś drzewo, w końcu zadziera łapę - trwa to dość długo... Z pustym pęcherzem ożywia się jeszcze bardziej. Odważnie spuszczam go ze smyczy, samochód stoi bardzo daleko i prawie go nie widać. Czuję duże uczucie ulgi, kiedy zamiast biec desperacko do auta, biega sobie po lesie i obsikuje kolejne krzaczory. Piękny, rozczulający dla mnie widok. Po 15 minutach wracamy. Pies jeszcze wypija prawie całą miskę wody i jedziemy dalej...
W ZOO
W Człuchowie (lub też gdzie indziej, bo nie pamiętam) robimy sobie postój na BP i idziemy pooglądać zwięrzęta w ZOO. Dzieciaki są zachwycone, choć w zasadzie to bardziej placem zabaw, niż zwierzętami









NARESZCIE
Żeby nie było wątpliwości - oficjalnie informuję, że do Romy udało nam się jednak dojechać. Jak większości z was - 'na słupkach'



Ponieważ nie potrafię lepiej opisać swoich uczuć, magii tego miejsca i wrażenia, jakie zrobiła na mnie Roma z Johnem - zacytuję samą siebie



Słońce dawno już zaszło, kiedy po przejechaniu ponad 300km skręciliśmy w leśną drogę. Po kilku minutach wyłoniła się spośród drzew Jaśkowa Polana... W mroku dojrzeliśmy szeroko otwartą bramę i ludzi wychodzących nam naprzeciw, a szum drzew oznajmiał właśnie wszem i wobec, że nasz zaganiany świat ze swoimi problemami i niedokończonymi sprawami został 600m wcześniej - przy drodze krajowej na Gdańsk... Cała magia Jaśkowej Polany sprawiła, że pomimo zmęczenia, poczuliśmy się nagle z tą świadomością niezwykle lekko i dobrze...
I mimo, że było to nasze pierwsze spotkanie w życiu, czuliśmy, jak byśmy po raz kolejny wrócili w dobrze znane nam miejsce...
Miejsce, w którym czas nie płynie w żaden sposób, tylko słońce uparcie i gorliwie wschodzi i zachodzi...
Miejsce, gdzie rano budzi człowieka śpiew ptaków i zapach lasu...
Miejsce, w którym kawę pije się z berneńczykami polegującymi u twoich stóp...
Miejsce, które pachnie świeżym sianem... I Romy zrazami z pieczarkami...
Miejsce, gdzie promienie zachodzącego słońca połyskują w kasztanowej sierści koni powracających z łąki...
Miejsce, gdzie po zmroku świetliki tańczą wśród kołyszących się na skraju polany brzózek...
Miejsce przepełnione jeszcze pobrzmiewającym echem nocnych rozmów na ławce pod kuchennym oknem...
Miejsce, gdzie zawsze ktoś cię wysłucha i doda otuchy...
--
To jest miejsce, którego szuka się czasem przez całe życie... A kiedy już się je znajdzie, tęskni się okropnie i jest się zmuszonym wracać.
Kochani, biorę się za pisanie, jak mi dzieci zamku krzyżackiego o mały włos nie zdobyły, jak Redi robił za niańkę i jak mi Roma berneńczyka chciała zgubić


