HARLEY, moja czekolada z chili ;)

Zachęcona pozytywnym odzewem ludzi i korzystając z chwili czasu, pragnę zaprosić Was do rzucenia okiem i - dzięki temu - przeżycia z nami nowej przygody, zatytułowanej: "Świat wg Appenzellera, Harleya".
Jako współnarrator tej opowieści, w ramach prologu, pozwolę sobie opowiedzieć jak to się stało, że Harley trafił pod nasz dach. Otóż...
pewnego razu, dawno dawno temu, pewna bardzo przeciętna rodzina musiała podjąć decyzję decyzję nijak nie pasującą do ich spokojnego i przeciętnego życia. Musieli podjąć decyzję i zebrać siły, aby pomóc odejść absolutnie nieprzeciętnemu psu, ich najlepszemu przyjacielowi, pięknemu żółtemu bokserowi, nadającemu kolor ich życiu przez ponad 13lat... i tak oto ich życie na powrót stało się "szare do bólu".
Falco:

Mijały dni, tygodnie i miesiące i choć ból wciąż był trudny do opisania, to po pewnym czasie byliśmy w stanie zacząć wspominać naszego przyjaciela. Jedno wiedzieliśmy: drugiego takiego nie będzie! I choćby nie wiadomo ile miotów się urodziło, żaden - choćby najpiękniejszy i po najlepszych rodzicach - nie będzie naszym Falco. Los prawdziwie "pokarał nas" idealnym bokserem. Po roku, kiedy tęsknota za psem w domu, zaczęła przewyższać ból wspomnień, temat psa wrócił. Po kolejnym roku dyskusji, deklaracji, próśb, gróźb i obietnic padło sakramentalne TAK. TAK, chcemy psa, będziemy mieć psa!
Pomysłów na rasę było milion. Jedno było pewne: nie będzie to bokser. Z dwóch powodów: chcieliśmy uniknąć ciągłych porównań, ale i przywoływania bolesnych wspomnień, oraz chcieliśmy rasę możliwie jak najzdrowszą, a boksery słyną ze swojej chorowitości.
Przez rok przewinęło się pomysłów mnóstwo: Bauceron, Owczarek Podhalański, Alaskan Malamute a nawet DSPP... Potem postanowiliśmy zainteresować się mniejszym gabarytem, ale aktywniejszym. Psem nie tylko będącym "ozdobą kanapy" ale i do towarzystwa dla przejażdżek rowerowych, spacerów konnych po lesie. Tutaj też pomysłów było nie mało: Wyżeł węgierski, Amstaf, Husky... I kiedy już straciliśmy nadzieję, sam diabeł podszepnął: a może APPENZELLER?
Nie pytajcie, gdzie obiła mi się o uszy po raz pierwszy ta rasa, nie pamiętam który link kliknęłam jako pierwszy, podpowiedziany przez Google, wiedziałam jedno: o kurczę, to przecież dla nas pies! Pięknie malowany, charakterny, odważny i zgodny z inwentarzem. Znalazłam hodowle, podzwoniłam, popytałam, zaznajomiłam się z dostępną literaturą, przeszukałam fora i w kwietniu tego roku wybór padł na Czandorię, i ich oczekiwany miot ze skojarzenia Juka/Al Capone. Marzył mi się czekoladowy piesek (havana), jednak wszyscy w Polce skutecznie studzili mój zapał: "w Polsce najwcześniej za rok! Na razie nie ma szans na czekoladowego maluszka. Tymczasem, może warto importować malucha z Czech skoro Pani zależy?"
Powiedziałam sobie: jeżeli apek okaże się sukcesem, drugi do dwupaku będzie czekoladowy. Tymczasem, czekamy na Ciebie Czarnuszku, i się doczekać już nie możemy! - Tak było
Potem mail: "Rodzimy!", następnie euforia, bo jest całe i zdrowe dziewięć sztuk. A potem szok: urodziły się czekoladowe! Trochę stresu, mail z najważniejszym pytaniem i... Wyobraźcie sobie moją minę, jak dostałam maila od Agnieszki z Czandorii: "(...)drugi czekoladowy szczeniak to piesek. Musi więc on trafić do Pani!"
Musiał, zgadzam się. Do dziś uważam, że to był znak od Boga, iż podjęta decyzja była najlepszą z możliwych.
Pierwsze samodzielne i chyba najważniejsze dla mnie zdjęcie małej świnki:

Miałam wrażenie, że czas nie mógł płynąć wolniej, ale gdzieś pod koniec lipca udało się! W niemożliwie gorącą niedzielę, zawitaliśmy z Czandorii w odwiedzimy. Niesamowicie gościnni gospodarze, przesympatyczne psy i wspaniała, domowa atmosfera przekonała nas, iż podjęliśmy słuszną decyzję, w nagrodę której została nam podarowana możliwość poznania "naszego" psa.


Aż wreszcie nadszedł długo oczekiwany odbiór malca. Ostatnie zakupy, ostatnie konsultacje "co zabrać, co może sie przydac", ostatnie formalności i po ponad 4h, prawie 400km, Harley (Aslan CZANDORIA), zawitał w naszym domu. Chyba nie muszę dodawać, że swoją odwagą, niezależną naturą i przebojowością od raz zawładnął moim sercem?

Harley, jak tylko się zadomowił, pokazał swoje prawdziwie oblicze. Dla swoich jest kiedy trzeba wesołym błaznem, a kiedy trzeba, bezszelestnym cieniem. Nie doprasza się sam o uwagę, on ma swoje sprawy: ogród przecież wymaga regularnego patrolowania, a kość sama się nie obgryzie! Zaczepiony jest wulkanem energii i szczęścia, na głowie by stanął, jeżeli tylko zostałby o to poproszony. Rozszczekany, rozbawiony, ganiający liście i tarzający się w zielonej trawie. Dla swoich jest po prostu psem.

A dla obcych? Cóż, dla obcych to ani szczeniak ani piesek. To prawdziwy Appenzeller. Obszczeka, obwarczy a pogłaskać się nie da. Czujny, ma na Ciebie oko... musisz się z tym liczyć

Jest tak odmienny od tego "co znamy", że chodzimy przy nim i nadziwić się nie możemy. A on czasem patrzy się na nas, jakby się pytał: "dlaczego jesteście tacy dziwni? I tak się dziwnie patrzycie? Jestem po prostu psem..." A my tym bardziej nadziwić się nie możemy, jakiego mamy "dorosłego" i samodzielnego szczeniaka. Jak szalenie niezależną jest jednostką, z własnymi przemyśleniami i wewnętrznym poczuciem odpowiedzialności. A przecież to 11-tygodniowy szczeniak! On czasem tylko westchnie, jak ktoś się obok niego, a na jego posłaniu położy. "Ci ludzie... - zdaje się mówić - tacy zależni, niesamodzielni. A potem szczekać trzeba, żeby im krzywdy nie zrobili" i po chwili czułości wstaje i idzie na obchód ogrodu...
Cóż mogę dodać?
W świecie boksiarzy nastała era appenzellera.
Jako współnarrator tej opowieści, w ramach prologu, pozwolę sobie opowiedzieć jak to się stało, że Harley trafił pod nasz dach. Otóż...

Falco:

Mijały dni, tygodnie i miesiące i choć ból wciąż był trudny do opisania, to po pewnym czasie byliśmy w stanie zacząć wspominać naszego przyjaciela. Jedno wiedzieliśmy: drugiego takiego nie będzie! I choćby nie wiadomo ile miotów się urodziło, żaden - choćby najpiękniejszy i po najlepszych rodzicach - nie będzie naszym Falco. Los prawdziwie "pokarał nas" idealnym bokserem. Po roku, kiedy tęsknota za psem w domu, zaczęła przewyższać ból wspomnień, temat psa wrócił. Po kolejnym roku dyskusji, deklaracji, próśb, gróźb i obietnic padło sakramentalne TAK. TAK, chcemy psa, będziemy mieć psa!
Pomysłów na rasę było milion. Jedno było pewne: nie będzie to bokser. Z dwóch powodów: chcieliśmy uniknąć ciągłych porównań, ale i przywoływania bolesnych wspomnień, oraz chcieliśmy rasę możliwie jak najzdrowszą, a boksery słyną ze swojej chorowitości.
Przez rok przewinęło się pomysłów mnóstwo: Bauceron, Owczarek Podhalański, Alaskan Malamute a nawet DSPP... Potem postanowiliśmy zainteresować się mniejszym gabarytem, ale aktywniejszym. Psem nie tylko będącym "ozdobą kanapy" ale i do towarzystwa dla przejażdżek rowerowych, spacerów konnych po lesie. Tutaj też pomysłów było nie mało: Wyżeł węgierski, Amstaf, Husky... I kiedy już straciliśmy nadzieję, sam diabeł podszepnął: a może APPENZELLER?
Nie pytajcie, gdzie obiła mi się o uszy po raz pierwszy ta rasa, nie pamiętam który link kliknęłam jako pierwszy, podpowiedziany przez Google, wiedziałam jedno: o kurczę, to przecież dla nas pies! Pięknie malowany, charakterny, odważny i zgodny z inwentarzem. Znalazłam hodowle, podzwoniłam, popytałam, zaznajomiłam się z dostępną literaturą, przeszukałam fora i w kwietniu tego roku wybór padł na Czandorię, i ich oczekiwany miot ze skojarzenia Juka/Al Capone. Marzył mi się czekoladowy piesek (havana), jednak wszyscy w Polce skutecznie studzili mój zapał: "w Polsce najwcześniej za rok! Na razie nie ma szans na czekoladowego maluszka. Tymczasem, może warto importować malucha z Czech skoro Pani zależy?"
Powiedziałam sobie: jeżeli apek okaże się sukcesem, drugi do dwupaku będzie czekoladowy. Tymczasem, czekamy na Ciebie Czarnuszku, i się doczekać już nie możemy! - Tak było

Potem mail: "Rodzimy!", następnie euforia, bo jest całe i zdrowe dziewięć sztuk. A potem szok: urodziły się czekoladowe! Trochę stresu, mail z najważniejszym pytaniem i... Wyobraźcie sobie moją minę, jak dostałam maila od Agnieszki z Czandorii: "(...)drugi czekoladowy szczeniak to piesek. Musi więc on trafić do Pani!"
Musiał, zgadzam się. Do dziś uważam, że to był znak od Boga, iż podjęta decyzja była najlepszą z możliwych.
Pierwsze samodzielne i chyba najważniejsze dla mnie zdjęcie małej świnki:

Miałam wrażenie, że czas nie mógł płynąć wolniej, ale gdzieś pod koniec lipca udało się! W niemożliwie gorącą niedzielę, zawitaliśmy z Czandorii w odwiedzimy. Niesamowicie gościnni gospodarze, przesympatyczne psy i wspaniała, domowa atmosfera przekonała nas, iż podjęliśmy słuszną decyzję, w nagrodę której została nam podarowana możliwość poznania "naszego" psa.


Aż wreszcie nadszedł długo oczekiwany odbiór malca. Ostatnie zakupy, ostatnie konsultacje "co zabrać, co może sie przydac", ostatnie formalności i po ponad 4h, prawie 400km, Harley (Aslan CZANDORIA), zawitał w naszym domu. Chyba nie muszę dodawać, że swoją odwagą, niezależną naturą i przebojowością od raz zawładnął moim sercem?

Harley, jak tylko się zadomowił, pokazał swoje prawdziwie oblicze. Dla swoich jest kiedy trzeba wesołym błaznem, a kiedy trzeba, bezszelestnym cieniem. Nie doprasza się sam o uwagę, on ma swoje sprawy: ogród przecież wymaga regularnego patrolowania, a kość sama się nie obgryzie! Zaczepiony jest wulkanem energii i szczęścia, na głowie by stanął, jeżeli tylko zostałby o to poproszony. Rozszczekany, rozbawiony, ganiający liście i tarzający się w zielonej trawie. Dla swoich jest po prostu psem.

A dla obcych? Cóż, dla obcych to ani szczeniak ani piesek. To prawdziwy Appenzeller. Obszczeka, obwarczy a pogłaskać się nie da. Czujny, ma na Ciebie oko... musisz się z tym liczyć

Jest tak odmienny od tego "co znamy", że chodzimy przy nim i nadziwić się nie możemy. A on czasem patrzy się na nas, jakby się pytał: "dlaczego jesteście tacy dziwni? I tak się dziwnie patrzycie? Jestem po prostu psem..." A my tym bardziej nadziwić się nie możemy, jakiego mamy "dorosłego" i samodzielnego szczeniaka. Jak szalenie niezależną jest jednostką, z własnymi przemyśleniami i wewnętrznym poczuciem odpowiedzialności. A przecież to 11-tygodniowy szczeniak! On czasem tylko westchnie, jak ktoś się obok niego, a na jego posłaniu położy. "Ci ludzie... - zdaje się mówić - tacy zależni, niesamodzielni. A potem szczekać trzeba, żeby im krzywdy nie zrobili" i po chwili czułości wstaje i idzie na obchód ogrodu...
Cóż mogę dodać?
W świecie boksiarzy nastała era appenzellera.