przez ElzaMilicz » 2010-03-29, 15:07
Baster ma ciągle problemy ze zdrowiem. Aga stara się jak może...
Nie jest dobrze. W tej chwili Baster przechodzi badania. Trzymajcie kciuki.
To część naszej korespondencji.
"A MIAŁO BYĆ TAK PIĘKNIE, czyli spacer z labradorem.
Do spotkania z labkiem doszło zgodnie z planem. Piękny wybieg, pora wieczorowa, cisza, spokój, no idealnie. Dumni, jak te pawie przybyliśmy na spotkanie, pokazać znajomym to nasze szczęście. Ale szczęście nasze miało inne plany - i bynajmniej nie były to harce z labkiem, czy też pozowanie do zdjęć... Baster przyszedł do towarzystwa, mając na względzie tylko i wyłącznie pilnowanie swojego pańciostwa, co by mu się na wybiegu nie zgubiło, ani żadna inna krzywda nie stała. A zagrożeniem największym okazał się niedoszły największy przyjaciel i towarzysz zabaw, czyli sam labek. Wyglądało to tak, że wstyd opisywać My staliśmy, pies siedział obok nas, a kiedy labek podchodził na odległość mniejszą niż 2m, Baster rzucał się w pogoń za nim, warcząc pod nosem. Grzeczny piechu oczywiście nie zaczepiał kolegi pierwszy, absolutnie. Jednak kiedy łapą sprowadził labka do parteru i jakoś nie wyglądał, co by mu chciał odpuścić - spacerek dobiegł końca. No i tyle. I coś znajomi nie pałają entuzjazmem, żeby go powtórzyć.
PRZYJAŹŃ ZZA PŁOTU, czyli jak bern poznał berna
Po spacerku z labradorem trochę wątpliwości nas naszły, nie ukrywam. Jakoś nie potrafiłam znaleźć klucza, do zachowania Bastera. Były psy, które totalnie ignorował, jakby ich w ogóle nie było (bez względu na to, czy pies był nastawiony przyjaźnie, czy wrogo). Były też takie, na które powarkiwał i takie w końcu, z którymi chętnie się witał (ja to nazywam "siema-siema", czyli wspólne obwąchanie, a później psik, psik pod jednym krzakiem ). Podejrzewam, a raczej taką przyjęłam hipotezę, że to jego złe samopoczucie w związku z biegunką miało na to spory wpływ - odkąd dostał leki, jest już w porządku.
No i ponownie spotkał sąsiada berna - co było do przewidzenia, bo sąsiad bern mieszka na naszej trasie spacerowej.Tym razem uciech nie było końca - oczywiście przez płot, ale z takim popiskiwaniem i kładzeniem się pod siatką przez oba psy, że z rozkoszą się na to patrzyło. Już zaczęłam podejrzewać, że to może sunia, ale owa "sunia" zadarła nogę przy choince na swojej posesji, no i bez wątpienia jest jednak psem. Od tamtej pory sąsiada berna widujemy dość często - zawsze z tą samą radością. Co może być piękniejszego od zadowolonego berneńczyka? - dwa zadowolone berneńczyki
PRZEMIANA "BRZYDKIEGO KACZĄTKA", czyli Baster w salonie piękności.
Oj nie wiem, czy on mi to wybaczy A tak poważnie - doprowadzanie psa "do ładu" stało się ogromnym wyzwaniem, a po tym, jak Hania zamieszkała w jego legowisku - swego rodzaju koniecznością. Och, żeby on nie był takim migdałkiem słodkim - sama twarz w niego na okrągło wtulam i po kilku dniach jego pobytu u nas efekty tego były... przerażające (normalnie znowu jestem tak jakby nastolatką).
I czesałam, i szczotkowałam codziennie. Na kołdrę to może nie, ale na poduchę (taką dużą) to na pewno by starczyło - tyle z niego wyczesałam. Sierść zaczęła mu się błyszczeć - ale po głaskaniu ręce wciąż były czarne. I tym sposobem Baster trafił do "Salonu Piękności" Jakoś nie był specjalnie zachwycony pomysłem swojej pańci, ale był dzielny - a ja razem z nim, szczególnie, jak z panią musiałyśmy go wsadzić do kąpania - bo nie miał zamiaru ani współpracować, ani tym bardziej "oddać się" z własnej woli. Został porządnie wykąpany, wysuszony i wyszczotkowany. Pojechałam z psem - wróciłam z maskotką. Teraz jest miły w dotyku, jak na reklamie Lenora
SYMPATIE MOJEGO PSA, czyli jak zostałam królewną.
Nie trudno się domyślić, kogo z domowników pies sobie upatrzył na swojego guru. Mąż twierdzi, że to dlatego, że najwięcej czasu razem z nim spędzam (w końcu chodzi ze mną do pracy), moja mama - że sekret tkwi w karmieniu - kto psu daje jeść, ten ma władzę. Ech tam - zazdrośnicy jedni Pewnie coś w tym jest, ale ja do tego dokładam swoją konsekwencję i zasady. Śmieję się do męża, że tak jest, bo przez furtkę zawsze przechodzę pierwsza - nie ma litości w tej kwestii
A tak bardziej poważnie - uwielbienie psa bywa uciążliwe: nie odstępuje mnie na krok, często się o niego potykam. Ponieważ pies "urzęduje" tylko na parterze - kiedy idę na górę - on kładzie się pod bramką, potrafi przy tym sobie popiskiwać cichutko, mimo, że reszta domowników jest w salonie. Kiedy schodzę z góry (a nie ma mnie zazwyczaj tylko kilka minut) - pies skacze na mnie z radości, jakby mnie nie widział przez tydzień - a niestety hopsające 47kg swoimi pazurkami zostawia przykre pamiątki w postaci ogromnych siniaków. Tak wiem - nie wolno mi jemu na to pozwalać. Raz nawet odwróciłam się lekceważąco i przez kilka dni miałam trzy ślady od ramion do końca pleców. Reszty domowników nie wita - najwyżej tam gdzie leży kłapnie ogonem dwa razy i wystarczy.
Oprócz fizycznej uciążliwości, jest także problem z posłuszeństwem wobec pozostałych domowników. Teraz już ustaliliśmy strategię, która się sprawdza. Pies jest bardzo posłuszny - wobec mnie w 100%, wobec reszty tylko, jak mnie nie ma. Kiedy jestem, wykonuje tylko moje komendy - osobiście jakoś nie zwracałam na to uwagi, dopiero mąż mi to uświadomił. Teraz mam się na baczności i kiedy ktoś coś od psa chce, a on tego nie robi - ja go karcę, że taki "brzydki pies", a druga osoba konsekwentnie dopina swego. Dotychczas zazwyczaj nieświadomie powtarzałam komendę - ale w ten sposób utwierdzałam go, moim zdaniem, w przekonaniu - że każdą komendę ja muszę zaaprobować. Ale co zrobić - miłość jest ślepa
NA SMYCZY, CZY BEZ?, czyli jak wygląda spacer z psem.
Baster jest tak grzeczny i posłuszny, że już od dawna spuszczamy go ze smyczy. Nasz cykl spacerów wygląda tak, że ja rano idę z nim do pracy (40min spacerek), po 15tej wracam (znowu 40min spacerek), a wieczorem to już mąż najczęściej z nim wychodzi na łąkę - przy okazji "zahaczając" o sąsiada berna (około 30min hasania).
Ale mnie chodzenie z nim bez smyczy strasznie irytowało - mąż znowu bardzo sobie chwalił. I o to zagadka spacerów się rozwiązała, kiedy poszliśmy razem...
Otóż pies spuszczony przeze mnie ze smyczy idzie przy prawej nodze, co chwila odwraca głowę sprawdzając chyba, czy nie uciekłam, lub też przystaje na chwilę i wsuwa mi pysk w moją dłoń. Jeżeli ja stanę - on natychmiast siada lub kładzie się koło mnie. Jeśli coś go skusi i odległość między nami jest większa niż 5m - rusza niedźwiedzim pędem na mnie (nie do mnie - na mnie - tak z wyskokiem na końcu). Żeby się załatwił - chodzę z nim po tych wszystkich krzakach, bo inaczej nie da rady. Wracam do domu brudna, czasem posiniaczona (jak nie zdążę z unikiem przy niedźwiedzim pędzie). Podczas spaceru z mężem zrobi siusiu kilka razy i jeszcze "co nieco", ze mną na porównywalnym spacerze - zrobi siusiu 2-3 razy. Ja tam wcale nie narzekam, ale nieprawdopodobne mi się wydaje takie zachowanie psa.
DAJCIE MI ŚWIĘTY SPOKÓJ, czyli goście w domu
Baster jest psem bardzo zrównoważonym, stabilnym, jeśli tak można w ogóle powiedzieć o psie. Kupno kaganka na razie zawisło w próżni, bo ludzie się już chyba trochę do nas przyzwyczaili. Częściej spotykamy się z oznakami sympatii - pytają co to za rasa, czy mogą pogłaskać, matki przystają z wózkami, żeby swoim berbeciom pokazać psiaka. Idąc do pracy przechodzimy obok dwóch szkół - często idziemy w towarzystwie grupki dzieci, która próbuje go pogłaskać i mi się zwierzać, jak bardzo by chcieli takiego psa. Zdarza się, że jak widzą, że będę przechodzić przez jezdnię, przystają przy pasach i czekają na nas.
Od jakiś dwóch tygodni Bastera jednak wcale nie bawi już takie zainteresowanie jego osobą. Na początku zawsze się cieszył, sam zaczepiał innych, próbując ich powąchać, chętnie oddawał się oferowanym miziankom. Teraz spotkanie z obcymi, jak i pójście w jakieś nieznane miejsce wyraźnie go stresuje. Jak dziecko przy spódnicy - dosłownie chowa się za mnie, obserwuje otoczenie zza moich nóg, nie daje się pogłaskać, patrzy na mnie wyczekująco - nie stresuje go sama obecność obcych, ile (jakby to powiedzieć) jakby mu przeszkadzało, że się nim interesują. Jeszcze dziwniejsze jest to, że dotyczy to także osób, które już zdążył poznać wcześniej.
Ostatnio przekonaliśmy się o tym, jak były urodziny Hani. Pies chodził za mną jak cień, nie odstępując na krok, nie dał się przekonać żadnym cmokaniem i nawoływaniem - i nie podszedł do nikogo. Na widok mojej szwagierki po prostu uciekł, na co ona się bardzo obruszyła (mimo, że psów nie lubi): "Głupi pies - usłyszałam - że się tak boi nie wiadomo czego". "Widocznie mu tu dobrze i nie chce, żebyśmy go, nie daj Boże, tobie oddali! Może sama jesteś głupia, bo nawet psy cię nie lubią?" - nie będzie mi tu głupie babsko mojemu psiurowi ubliżać. A poza tym i tak za sobą nie przepadamy, więc 1:0 dla mnie. Swoją drogą, bardzo bym chciała, żeby teoria lęku przed oddaniem okazała się prawdziwa. W przeciwnym razie będzie to oznaczać, że to my robimy coś nie tak...
W POSZUKIWANIU SKARBÓW, czyli rekonesans po kuchennym blacie
Śpię sobie jak zwykle, nagle budzi mnie huk. Zrywam się na równe nogi (matki małych dzieci już tak mają). Sprawdzam sypialnię Hani, potem Konrada - cisza, spokój. Idę sprawdzić na dół. Znowu słyszę huk. Tym razem bez problemów potrafię go zlokalizować - kuchnia. Jakoś tak w półśnie wszystko wydaje się realne: złodziej... Spadający ze ściany okap... Może tylko jakaś szafka... Bern na kuchennym blacie... WRÓĆ! CO DO CHOLERY BERN ROBI NA KUCHENNYM BLACIE?! Ciało berna osunęło się dostojnie, łapy rozjechały na panelach i pies runął na podłodze. Taaak, to ten sam dźwięk. Pies pozbierał się szybko, przyjął postawę czołgisty i wycofał się na swoje legowisko w salonie. Chwila na przetworzenie informacji przez mózg. Kanapki - niedojedzona kolacja nęci i kusi, szyneczka mruga okiem na psa, pies podejmuje desperacką próbę upolowania kanapki i zostaje pokonany. Jest ambitny - próbuje dalej. Zostaje nakryty, więc jedyną nadzieją jest ucieczka. Hmmm. Kanapki do lodówki. Do psa: "Brzydki pies, nie wolno". Spać, koniecznie. Śpię. Znowu ten sam odgłos. Człapię prosto na dół, powtarzam jak mantrę: "Brzydki pies, nie wolno", wracam do łóżka... Tak jeszcze dwa razy. A potem następnej nocy. I kolejnej. Oj, moja cierpliwość też ma swoje granice. Tym bardziej, że blat skrupulatnie zostawał pusty i czysty. Kolejny raz "Brzydki pies" nie przejdzie mi przez gardło. Krzyczało we mnie pragnienie snu. Koniec z tym pomyślałam i z pęłną powagą mówię do psa: "Chłopie, daj mi się w końcu wyspać. Do czego to podobne? (tu moje bla, bla bla - bo monolog trwał z 5 minut). Albo w tej chwili idziesz spać, albo - jeśli jeszcze raz zmusisz mnie do zejścia na dół, to przysięgam, że zastawię drzwi do kuchni i do końca życia cię do niej nie wpuszczę!". Wiem doskonale, że nie zrozumiał ani słowa, ale już nigdy więcej w nocy mnie nie obudził.
AKCJA SPRZĄTANIE, czyli najwięksi wrogowie Bastera
Nie chcę się tu rozpisywać, niczego sugerować, a i pikuś ze mnie w porównaniu z Panią, więc mogę się mylić oczywiście i tak na prawdę, to daj mi Boże, żebym się myliła. Jednak problem jest i na barki przewrażliwienia nie dam tego zrzucić. Pisałam już nie raz, że Baster jest spokojny, zrównoważony. Do dzieci ma anielską cierpliwość. Jest bardzo posłuszny. Przy zwariowanym trybie życia i ciągle napiętym harmonogramie - to jest typ, który wprowadza ład i spokój w nasze życie. Owszem, był okres powarkiwania na inne psy - już minął na szczęście. Teraz przechodzi fazę trzymania się mojej nogawki - i to też pewnie minie. Ale piechu boski, a na pewno idealny jak dla nas.
Piszę o co chodzi, bo nie lubię owijać w bawełnę. On się bardzo boi miotły, mopa, rury od odkurzacza, miecza świetlnego dzieci - każdy długi przedmiot będący lub przypominający kij od szczotki wywołuje panikę. Pies ucieka, natychmiast, podkula pod siebie ogon, pozycja jakby przykucnięta, ruchy nieskoordynowane, oczy przerażone. Zauważyłam to już trzy dni po przyjeździe przy pierwszym sprzątaniu - nie było możliwości, żeby dzieciak coś mu zdążył zrobić wcześniej. Nikt go specjalnie też nie zaczepia - po prostu pies leży, ja zaczynam zamiatać, pies ucieka. Zdażyło się nawet ze dwa razy, że przy tym piszczał. Dozując mu trochę stres i próbując przekonać, że jest ok, trzymając mopa przykucnęłam i zawołałam psa do siebie. Pies się PRZYCZOŁGAŁ na odległość tylko taką, żeby móc sięgnąć mojej wyciągniętej w jego kierunku dłoni, trząsł się przy tym bardzo. Są sytuacje, kiedy coś nagle spadnie i narobi huku. Zdarza się, że Hania wpadnie z okrzykiem tarzana. Zdarza się, że blisko nas z dużą prędkością przejeżdża tir. Pies jest oazą spokoju, nie reaguje w takich sytuacjach - co najwyżej wykaże zaciekawienie, jeśli to coś nowego. Ale żeby z piskiem uciekał na widok miotły? Obserwuję to od 4 tygodni - nie przesadzam, problem widzą wszyscy domownicy. Więcej już nic nie piszę...
SMUTNA RZECZYWISTOŚĆ, czyli w poszukiwaniu dobrego weta
Po akcji z biegunką, rozpoczęłam poszukiwanie odpowiedniego weterynarza. W internecie najszybciej można dotrzeć do kolorowych reklam i stron klinik, więc pytam kogo popadnie, gdzie leczy psa, jakie ma zdanie, jaki jest wet. Klinika, którą nam polecono, okazała się bogatą rodzinną kliką. Nie trudno było znaleźć grono niezadowolonych z usług i koszmarnych cen. Wydaje mi się, że największym problemem weterynarii jest leczenie objawów, a nie szukanie przyczyn.
Tymczasem problem z biegunką powrócił. Na początku było super - póki pies brał leki. Skończyły się tabletki i trzy dni później pojawiła się luźniejsza kupka. Początkowo nie zaniepokoiłam się tym - czasem psy tak mają, tym bardziej, że pies nie jest na suchej karmie, tylko na gotowanym. Mimo wszystko oceniając konsystencję powiedziałabym, że jest stała, nie wodnista. Minął jednak tydzień - a kupki były coraz luźniejsze i częstsze (nie raz - a dwa, trzy razy dziennie). Desperacko próbowałam mu zmienić dietę, gotowałam różne mięsa, w różnych połączeniach i z różnymi dodatkami, z suchą karmą, samą suchą karmę - po całym dniu na suchej karmie rozwolnienie nie przeszło. Zadzwoniłam do weta w Szczecinie (wet znajomych), żeby umówić się na wizytę - powiedział, że trzeba dać leki na wstrzymanie i że nie jest to powodem do robienia jakiś badań, bo psy często mają biegunkę albo rozwolnienie. Nie pojechałam tam oczywiście. W ciągu dosłownie dwóch dni znowu zaczęła się biegunka. Raz piechu nie wytrzymał i załatwił się w salonie. Już nie było co się łudzić. Nawrót biegunki mógł oznaczać coś poważnego.
Przypomniałam sobie o nowym wecie w okolicy Goleniowa, którego poleciła pani z salonu pielęgnacji psów. Zadzwoniłam. Młoda kobieta wypytała przez telefon o wszystko - kolor, częstotliwość załatwiania się, dietę, uczulenia. Chciała wstępnie poznać wszystkie objawy. Poprosiła o przyjechanie z pieskiem w celu zrobienia badań. Pojechaliśmy. Pani przesympatyczna, młoda, bardzo delikatna i ciepła w stosunku do psów, o berneńczykach wie dużo, jak i o chorobach, które najczęściej je nękają. Baster nawet zjadł jej z ręki suchą karmę. Diagnoza: biegunka sekrecyjna jelita grubego. Kiedy okazało się jeszcze, że przechodził parwowirozę, wszystko było jasne. O parwowirozie najczęściej pisze się, że jest chorobą bardzo śmiertelną i jakie są jej objawy. Nigdzie nie znalazłam informacji o psie po przebytej parwowirozie - otóż choroba ta atakuje przede wszystkim jelito grube i tak na prawdę upośledza je na całe życie. Owszem kosmki jelitowe mają zdolność regeneracji, ale tak na prawdę odbuduje się tylko pewna ich część. Wobec wszelkich wirusów i bakterii - jelito jest bezbronne. Podobnie jak wobec nieodpowiedniej diety, czy ciężkostrawnego jedzenia - ten wariant (w związku z takim urozmaiceniem diety w ostatnim okresie) został wykluczony. Najprawdopodobniej mógł złapać wirusa po prostu z powietrza. Wirus, który u innego psa wywoła dwudniową biegunkę - u niego może dokonać spustoszenia organizmu. Antybiotyk który mu podano wcześniej - zadziałał, ale był za słaby, dlatego po zakończonej kuracji biegunka powróciła. Dostał Tylbian 4ml i Biovetalgin 4ml oraz Ditrivet w tabletkach. Wszystko fajnie, pies wrócił do normy, załatwia się ok, ale następny kłopot - to totalny brak apetytu. Jak w piątek, sobotę skubnął jeszcze cokolwiek, tak od niedzieli totalnie nic. Na początku myślałam, że chwilowy brak apetytu wynika ze złego samopoczucia, może mu to jelito dokuczało, może w związku z gorączką. Ale w niedzielę już nie było zabawnie. Podtykałam mu pod nos wszystko, co miałam w lodówce - NIC nie tknął. Wczoraj byliśmy znowu u pani Ani - ponownie go zbadała. On stał jakby nigdy nic i merdał ogonkiem, a ja miałam łzy w oczach. Znowu został zbadany, potem zrobiliśmy USG - wygląda, że wszystko w porządku, żadnych zmian, nieprawidłowości, kamieni w nerkach, guzów w jelitach - NIC. Dostał Vecort na poprawę apetytu i Biovetalgin.
Apetyt się nie poprawił, wieczorem trochę zainteresował się kolacją - zjadł 4 plasterki mielonki tyrolskiej - więcej nie chciał nic, a próbowaliśmy cały czas: gotowany kurczak z brokułami i ryżem, potem kaszą, pulpety wołowe, Chappi puszka (bo była wpisana w książeczkę, że jadł), sucha karma purina, royal (2 rodzaje: dietetyczny i z rybą), parówka cielęca, metka łososiowa, polędwica sopocka, konserwa tyrolska, twaróg, żółty ser, serek Danio, wafelek kakaowy, biszkopt, kiełbasa podwawelska, gulasz drobiowy (normalnie nasz na obiad)... nie wiem, czy coś jeszcze, bo ciągle coś mam w ręku i próbuje mu dać. Gubię rachubę. Zjadł trochę dziś rano - szynkę wędzoną staropolską (a polędwicy sopockiej nadal nie chciał) - drobno pokrojąną, z ręki, około 30dag. Później w pracy próbowałam, ale najpierw nie chciał, aż mu powiedziałam, że jak nie będzie jadł, to go Elza nam zabierze i tyle będzie z tego miał (podniósł uszy i wyszedł spod biurka) i do czego to podobne, że moje dzieci będą teraz jadły mielonkę na kolację, a ja psu szynkę wciskam, a on i tak nie chce, to ją sama zjem - i zaczęłam wyjadać kawałki szynki z woreczka - patrzył, zaczepiał mnie, ale zjeść nie chciał. W końcu odłożyłam worek i wyszłam, bo czasami mi siły brakuje, a beczeć nie lubię. Kiedy wróciłam, pies stał i zjadał kawałek, który wcześniej spadł na podłogę. Wyjęłam worek z resztą szynki - zjadł wszystko. Już nie z ręki - tylko prosto z woreczka. Może zjadł by więcej, ale szynka mi się skończyła. W sumie zjadł 60dag.
Istnieje możliwość, że to stres i nerwy (podobno anoreksja u psów też się zdarza) mogły spowodować taką blokadę u niego. Na razie próbujemy pobudzić jego apetyt, a w między czasie zostaną zrobione inne badania - głównie pod kątem wątroby, nerek i enzymów w organizmie. W związku z wątrobą dostał "na wszelki wypadek" Hepatiale Forte - jeśli to nie wątroba i tak mu nie zaszkodzi. Po pracy jadę, żeby dostał kroplówkę na wzmocnienie + glukoza + witaminy + coś na lepszy apetyt.
Tak przy okazji - wiem, że nie muszę się tłumaczyć i nie jestem do niczego zobowiązana, ale bardzo chciałam przeprosić - bo w tym miesiącu nie dam rady zasilić skarpety. Baster trochę nas kosztował: wizyty u weta - jak na razie 4, ale będzie więcej, leki, USG i hrabiowskie jedzenie przede wszystkim - wołowinka, suche karmy Royala i różne takie, co i tak w śmieciach ląduje. Do końca miesiąca jeszcze dalego - jego zdrowie jest najważniejsze i muszę zapewnić mu możliwość leczenia w pierwszej kolejności.
Niech Pani trzyma kciuki za niego. I proszę się na nas nie złościć. Dokładamy wszelkich starań, dbamy o niego najlepiej jak umiemy. Nie mam pojęcia, co mogło mu się stać? Tak strasznie się o niego boję.
No i patrzcie - tak bardzo się starałam, a na koniec jednak smuteczki wyszły. Wyniki będą w piątek (bo robią je w Szczecinie), więc dam znać, co z psem. Och, jak ja bym chciała, żeby on mi znowu rekonesans po blatach kuchennych zrobił...
Pozdrawiam
Aga Galin i Basterski"