Wisniowego słonia wytargałam z klatki na spacer. Wprawdzie z powodów pociagowych - znaczy sie ciągniecia nie do opanowania - deczko sie wywaliła na schodach, ale pomogłam jej dźwignąć zadek i poszłyyyyyy słonie po betonie. Dwa słonie. Pasujemy do siebie

Nie siknęła, nie kupnęła, ale suchego rohlika spotkanego na trawniku wchłonęła z prędkościa światła. Co to za odkurzacz! Ruch początkowo ostrożny, ale w miarę czasu - coraz lepszy, nawet miałam wrażenie, ze z powrotem idzie parę kroków nie kulejąc. Na pewno lepiej niż wczoraj. Oczywiście wpakować ją samodzielnie do klatki graniczy z cudem, wiec miałyśmy sesje miziania na podłodze. I łapkę dostałam, i uśmiech delikatny ( jest w lepszym nastroju niz wczoraj). Wprawdzie łapsko kapkę spuchło i dostała gustowny zielony opatrunek ale - panna sobie radzi. Łazi bez kołnierza, żeby jej za źle nie było.