wczoraj o 23.45 pomogliśmy Koi przejść przez Tęczowy most.
Nigdy wczesniej droga do Bydgoszczy tak szybko nam nie minęła, a jednocześnie wszystko działo się jakby w zwolnionym tępie. Koja dostała zieloną falę, wszystkie swiatła zielone, skrzyżowania przejezdne. W lecznicy pusto, tylko my i lekarz.
Marysi powiedzieliśmy że Koja jedzie do Sary na wakacje (Sara była ONką którą straciliśmy po komplikacjach z ropomaciczem), przyjeła do wiadomości, ale pewnie nie bardzo rozumie.
W domu straszą kroplówki przywiązane do klucza w kredensie, na ziemi żółty kocyk, na którym Koję "poiliśmy", w kuchi porozrzucane tabletki i nieumyte talerze po kurczaku, w szklance soda oczyszczona do okładów, miska z wodą w połowie opróżniona, na ganku buda i smycz przewieszona przez balustradę.
Pewnie szybko uda się pochować jej rzeczy, tak by znikły z oczu i nie przypominały o bólu, ale w naszych serduchach Kojka pozostanie na zawsze - biega po łąkach goniąc kaczki i sarenki, co jakiś czas podbiega i uderza nochalem o moje udo. Dzisiaj skowronek śpiewał na jarzębinie: Koja by pewnie patrzyła na niego z niedowierzaniem przekręcając łeb to w jedną to w drugą stronę strzyżąc uszami.
Setny raz przelatuje mi przed oczami jej życie, analizuje każdy objaw który mógł sugerować chorobę. Zastanawiam sie czy mggliśmy jeszcze coś zrobić, dac jej jeszcze jeden dzień, może drugi.
Jesli jest sposób dzięki któremu Koja mogłaby żyć to teraz nie chcę go poznać.
Nie darowałabym sobie.
Dziękuję Wam kochani za wsparcie, jesteście nieocenieni, dzielnie podtrzymywaliście nas na duchu, co nas mobilizowało do walki o Koi życie.
W szczególności dziękuję mojemu mężowi, który tak samo dzielnie walczył i tak samo cierpi, dziękuję córce za to że nieświadomie kazała nam "trzymać fason".
Asieńka, dziękuję też i Tobie za załatwienie leku - bez ciebie nie dalibyśmy rady.
Dziękuję lekarzom którzy mimo początkowego braku nadziei, w końcu ją dostrzegli.